Archiwum 17 października 2005


paź 17 2005 calkliem udany weekend
Komentarze: 2

Postanowilam sie wreszcie zorganizowac. W weekend nie udalo mi sie zrobic nic, co zaplanowalam. Piatkowa impreza okazala się zgodnie z moimi przewidywaniami nudna i nadeta.

Ludzie z tzw Zachodu na odpowiednich stanowiskach może i chcieliby się dobrze zabawic, ale tak do konca to im za bardzo nie wypada. Bo inni ich obserwuja. I tak nakreca się ten mechanizm prowadzacy do w sumie razem powielania dosc nudnych imprez. Ludzi ciekawych ( vide szef- Austriak) nie było, natomiast była cala masa nudnych ludzi, starych panien z doktoratami, małżeństw z wieloletnim stazem, młodych facetow- stypendystow tęskniących za pozostawionymi w kraju zonami i małymi dziecmi i ogolnie nie bardzo wiadomo było co tam robic. Wiec się jadło.

Jadłospis był dosc wyrafinowany – na początek przybycie zupy z dyni powitano oklaskami. Faktycznie był to dosc ciekawy zestaw- właściwie wiecej śmietany było niż czegokolwiek innego. Dynia pelni teraz role szczegolna. Zbliza się Halloween i wszedzie dominuja kolory czarno- pomarańczowe. Przed domami ustawia się również dynie- nie wiem co to może oznaczac……

 

Po zupce- była na tyle dobra, ze chętnie zaliczyłam dokładkę- podali cos rybiego, krewetki, może languste, nie znam się na tyle. Wyglądało dekoracyjnie, ale było dosc malo tego. Przyznam, ze nie było za dobre. W cos w rodzaju zrazu rybnego wbili dwa makarony, które wyglądały na czulki.

W międzyczasie były i tance, polewali wino. Było tego ze trzy kieliszki a wiec za malo aby się uchlac i ubawic, co wiecej za malo aby mieć dobry humor w ogole. W sumie razem bawiłam się wiec kiepsko. Nie sposób żartować i bawic się dobrze w obcym jezyku jak człowiek nie da sobie w szyje……

Podziwiałam kunszt kelnerow, którzy z gracja przynosili nastepne dania- były również karczochy, które niewiele się różniły w smaku od- brukselki, lezacej na tym samym talerzu. Wszystko było wyrafinowane, ale w malych ilościach. Dopiero desery były imponujące, ale raz, ze było to juz kolo północy a dwa- człowiek w takich porach zazwyczaj nie jada. Po skonsumowaniu co trzeba wsiadlam w samochod i mimo mgly udalo mi się bez problemow dojechac do domu. Pozostalo poczucie zalu wydanych 30 euro na calkiem bezsensowna impreze. Ale czasem trzeba po prostu bywac.

 

W sobote byłam w Antwerpii. Łaziłyśmy z Mloda po Meirze, jak to zwykle cala populacja belgijska robi w soboty. Meir tętnił zyciem i było cale mnóstwo wszelkiej masci grajkow. W szczególności nasza uwage zwrócili tacy indianopodobni ze swoja dynamiczna i dosc charakterystyczna muzyka. W Polsce przebywa wersja bez upierzenia, trzeba przyznac, ze jedna z bardziej widocznych roznic miedzy polska a belgijska wersja jest taniec z piorami, czego nie ma kolo Domow Centrum. Oczywiście potem łaziła kobita jednego z grajkow i lansowala plyte, która nagrali a także zbierala kase. W „Delezie” kupiłam ogorki kiszone z Polski. To kontynuacja fali nostalgii……

 

Pogoda była również imponujaca w niedziele. Wiec pojechałyśmy do Ostendy, polazic po morzu, wraz z psami. Psy nie były zachwycone kapiela w morzu, nie odpowiadala im slona woda. W Ostendzie jest wielokilometrowa plaza i było naprawde gdzie pochodzic. Ludzi było tysiące i chcieli się podelektowac, może ostatni w tym roku raz piekna, sloneczna pogoda. Sporo jachtow pływało po calkiem łagodnym morzu. Mogłam je podziwiac raz jeszcze i nieodmiennie wprawialo mnie to w nastroj bardzo nostalgiczny. Do tego bardzo fascynujaca była obserwacja popołudniowego odpływu. Niestety zdechly mi baterie, wiec będę miala gora dwa- trzy zdjęcia….ale może to nie jest ostatni raz w Ostendzie……

 

A dzis od rana powrot do unijnego reality…….

 

kaas : :