Archiwum 15 maja 2004


maj 15 2004 powrót z rancha
Komentarze: 3

Dałam sobie dziś popalić na rancho. Pojechałam z konieczności, gdyż pogoda była absolutnie nie rokująca nadziei. I co gorsze jak tylko dojechałam to zaczął padać deszcz w sposób ciągły. Rozejrzałam się po działce i ogarnęła mnie czarna rozpacz. Chwasty a ściślej mówiąc perz prawie po kolana, zakup kosiarki jest absolutnym priorytetem. Przez te dni letnio-zimowe za zimno było aby coś tam pokopać i posiać a jednocześnie na tyle ciepło, że chwasty rosną wściekle. Do tego namnożyło mi się w nieludzkich ilościach czegoś, co jest może i fajne, kwitnie na jesieni na różowo i tak zabawnie strzela jak się dotknie gniazdka nasienne. Diabli wiedzą jak to się nazywa, ja to ochrzciłam pawianki na cześć zaprzyjaźnionego ongiś mecenasa, którego Młoda nazwała dośc trafnie Pawianem.

 

Pięknie rośnie paproć pod czarnym bzem, który rok rocznie atakują mszyce.

Psy miały jak zwykle radochę, choć momentem stresowym była wspólna podróż na jednym siedzeniu. Jamnior nie toleruje jak musi siedzieć z Kufim w jednym miejscu. Kufi, stary wyga i włóczęga nie zwraca na takie rzeczy uwagi i z powrotem spał trzymając łeb na tyłku jamniora.

 

Jak zwykle jestem na działce to myślę o B i mam mieszane uczucia. On z jednej strony ma rozległe plany, ale tak naprawdę to nie wiem, na ile chce się w to zaangażować. . Ja z kolei chciałabym tam wiele pociągnąć, ale on ma tę paskudną cechę, że coś nagle rozkręci a potem go nie ma tygodniami i jest jakaś beznadziejna prowizorka. Potem się tłumaczy, że jak tylko przyjedziemy to wykończymy. We wszystkie weekendy ma zajęcia z zaocznymi i go nie ma w domu. W tygodniu z kolei wyjazd jest dla mnie problemem. Pewnie z powodów finansowych nie będę jeździła jak zwykle na sympozja to może jak rok akademicki się skończy to się wreszcie weźmiemy za działanie.

 

Toteż dziś wzięłam się za komórkę i zabrałam za wyrzucanie rzeczy. Na takie czynności musze mieć specyficzny dzień bo na ogół jestem chomikiem i uważam, że wiele rzeczy może się jeszcze przydać. W komórce jest jeszcze wiele rzeczy do małych fiatów i wiele rzeczy, które mi się kojarzą z mężem, choćby jego kurtka. Wisi sobie a ja jakoś nie mogę zdobyć się aby ją wyrzucić. Po jego numerach nałogowo wyrzucałam wszystko, co miało jakikolwiek z nim związek, nawet moje ślubne zdjęcia są u ojca. Po jego śmierci kazałam zrobić rodzicom porządek z jego rzeczami, ja nie byłam w stanie nawet ich dotykać. Do tej pory chyba nie potrafiłabym spokojnie ich przeglądać. Leżą też u ojca i co jakiś czas dziadek pyta Młodą, że może warto coś z tym zrobić. Ona też nie potrafi. Słowem sytuacja patowa.

 

Oprócz tego wywaliłam chyba z 10 butelek przepracowanych olejów samochodowych. Kiedyś, gdy przyjeżdżało tu wiele ludzi sami wymieniali sobie oleje, mój mąż dłubał z ojcem w najlepszej komitywie w maluchach, naszym i taty. Teraz jeżdżę od pięciu lat sama . Przez te lata zamordowałam w sobie wszelkie wspomnienia rodzinnych grilli i wspólnych weekendów.

 

Po pewnym czasie dostrzegłam w tym moim samotnym jeżdżeniu pewien urok, nie uprawiam z obłędem w oczach wszystkiego od marchewki po koper włoski, działka to moja wolność. Rosną tam kwiaty, trochę krzewów. Ściągałam tam kiedyś różnistych facetów, teraz już tego nie robię, aby zapomnieć, że to było kiedyś moje i męża gniazdko. I chyba mi się to poniekąd udało.

 

Dziś marzę, aby na emeryturze jak dożyję bez śladów demencji i w dobrym zdrowiu, zamieszkać tam, nawet sama, z psami. Ale niech dociągną tam net!

 

kaas : :